Rozdział 8
Miłość, świadomość i wiara
Najchętniej zadałbym każdemu pytanie dotyczące jego najwyższych uczuć, to znaczy, jak to jest z jego wiarą i miłością? Pamiętacie, jak to było z wami?
Wielu z nas dobrze wie, że w przypadku pojawienia się miłości do drugiej osoby, najpierw trzeba było ją poznać, potem w pełni zaakceptować, aby wreszcie ją pokochać. Dopiero potem powstaje problem, czy jej zaufać, czyli w nią uwierzyć.
Często się zastanawiałem, czy można w kogoś wierzyć i nie kochać go. Odpowiedź była zawsze ta sama. Oczywiście, że można w kogoś wierzyć, a zarazem go nie kochać. Nie chciałbym jednak, aby tak było w przypadku Boga, którego w moim systemie nazwałem Bytem Pierwoistnym.
A jak wyglądałaby sytuacja odwrotna? Czy można kogoś pokochać, a równocześnie w niego nie wierzyć? To mało prawdopodobne. Niestety, w naszym świecie wszystko jest możliwe, zatem w tym względzie może się wydarzyć każda dziwna sytuacja lub kombinacja. Jednakże, patrząc na ten problem uczciwie, muszę stwierdzić, że prawdziwa miłość pociąga za sobą bezgraniczne zaufanie, czyli pełną wiarę. Inaczej nie zasługiwałaby na miano prawdziwej. W takim razie chciałbym, żeby tak było w przypadku Boga.
Jeżeli ktoś czytał uważnie analizy zamieszczone w moim opracowaniu, to zauważył, ze właściwie nigdy „na siłę” nie nakłaniałem nikogo do wiary w Boga. Raczej pisałem o miłości do Niego i prosiłem, aby spróbować Go pokochać, zaznaczając przy tym, że miłości trzeba się uczyć. Zaczynałem zazwyczaj od zaprezentowania Boga jako Stwórcy wszechświata, starając się opisać Jego atrybuty, cechy i przymioty. Miało to na celu poznanie Jego Osoby oraz nabrania pewności, że rzeczywiście On istnieje. W ten sposób chciałem zawsze doprowadzać do sytuacji, aby był traktowany przez nas jako kochający nas Ojciec. To miało stanowić pierwszy krok do Jego pokochania.
Przypomnijcie sobie, jak poznaliście ukochaną przez siebie osobę. W większości przypadków najpierw ją zobaczyliście i spodobała się wam. Potem nastąpiły kolejne spotkania, aż wreszcie zaczęła się miłość, ponieważ „coś zaiskrzyło”. Wiara i zaufanie pojawiły się dopiero w następnym okresie. Zawsze miałem nadzieję, że właśnie tak zadziała essenceizm.
Wciąż powtarzam, że człowiek nie jest zwierzęciem. Będę to powtarzał jeszcze tysiąc razy, aby jak najwięcej ludzi to zrozumiało. Takie zrozumienie otwiera drogę do uzmysłowienia sobie, kim naprawdę jest każdy z nas. Widać, że całe dziedzictwo cywilizacji ludzkiej wywodzi się z inteligencji, woli i uczuciowości ludzkiej, czyli duchowości człowieka. Na dodatek wszystkie te osiągnięcia są często ukierunkowane na przyszłość, co sugeruje istnienie wieczności w naszej osobowości. Pozwala to w końcu stwierdzić, że każdy człowiek, jako osoba duchowa, jest wieczny. Dzięki temu zajmujemy dominującą pozycję wobec wszystkich pozostałych bytów. Warto też dodatkowo zauważyć, że w przypadku zsumowania się całej ludzkości jesteśmy jakby „zbiorowym bogiem”.
Jeśli jednak zauważymy, że to nie ludzkość stworzyła wszechświat i przyznamy, że to nie my ustalaliśmy prawa tkwiące w otaczającej nas rzeczywistości, to łatwiej uświadomimy sobie konieczność istnienia Kogoś jeszcze innego poza nami. Tę konieczność ludzkość odkryła już tysiące lat temu. Właściwie każdy, kto chce się czuć obywatelem wszechświata, musi się z tym problemem zmierzyć. Wiem, że mamy w codziennym życiu dość dużo różnych „musów”, a już na pewno każdy z nas musi umrzeć. Nie radzę jednak traktować tego „musu” jako przymusu, a wręcz odwrotnie, warto sprawić, aby było to świadome przejście koniecznego etapu w drodze do wieczności. Akceptacja naszej wieczności powoduje odkrycie swoistej solidarności z Bytem Pierwoistnym, gdyż wówczas uzmysławiamy sobie, że i my, tak jak On, jesteśmy wieczni. Mam nadzieję, że w przypadku poszczególnego człowieka taki stan solidarności będzie sprzyjał bliższemu poznaniu naszego Stwórcy. W rezultacie możemy Go autentycznie pokochać, szczególnie gdy uświadomimy sobie, że jest to nasz Prawdziwy Ojciec.
Żeby doprowadzić do lepszego zrozumienia miłości Boga, wrócę do analizy osobowości człowieka, którą, według essenceizmu, każdy odziedziczył od Stwórcy. Chodzi o zrozumienie miłości „pionowej”, to znaczy miłości od i do Boga, która przenosi swą moc na stan miłości dziecięcej i rodzicielskiej. Dlatego można przypuszczać, że mogą być wieczne. W odróżnieniu od nich doświadczamy miłości „poziomej”, czyli tej między ludźmi, a szczególnie między kobietą i mężczyzną. Gdy łączymy ją tylko z naszymi osobami fizycznymi, to widać, że ta miłość stopniowo wygasa, jakby chłodnieje. Potrafi w końcu zupełnie zaniknąć. Jest jakby wysychającym strumieniem, który traci swoje źródełko. Miłość „pozioma” może zaniknąć, jeśli odetniemy ją od Źródła powstania. Jest tak, gdyż przy zależności „fizycznej” mężczyzna i kobieta są istotami „poziomymi”, czyli połączonymi miłością „poziomą”.
Dlatego essenceizm proponuje głębsze zrozumienie istoty ludzkiej. Według niego jest ona jednością osoby fizycznej i duchowej. Osoba fizyczna człowieka jest bytem „poziomym”, ale do pełności człowieczeństwa potrzebuje miłości „pionowej”. Z tego powodu osoba duchowa jest istotą „pionową”, której charakter jest kształtowany miłością „pionową”. Ponieważ te dwa stany naszej osobowości składają się na zjednoczoną ludzką istotę, to obie formy miłości są niezbędne do ukształtowania wiecznej egzystencji. Doświadczenia z tych dwóch miłości kształtują zatem prawdziwą miłość, która łączy nas z Wiecznym Źródłem Miłości. Tak można również nazwać naszego Stwórcę.
Zatem dzięki zrozumieniu prawdziwej miłości możemy poznać nasze „boskie korzenie”. Na pewno największa trudność w poznaniu Ojca Niebieskiego wiąże się z faktem, że nie można Go zobaczyć, to znaczy, że nie da się Go poznać za pomocą naszych zmysłów fizycznych. Jednakże człowiek różni się od zwierzęcia, ponieważ ma jeszcze zmysły duchowe. Działają one szczególnie skutecznie, gdy wyciszymy te fizyczne. Stąd wszystkie moje wysiłki sprowadzają się do tego, aby na drodze owego wyciszenia dostrzec Boga zmysłami duchowymi, czyli tak zwanymi oczyma duszy. W ten sposób może się pojawić zaufanie i miłość wobec Kogoś, w Kim mamy swój początek. To znaczy, że zamiast w Niego wierzyć, zdobywamy pełną świadomość, że mamy wiecznie Kochającego Ojca. To jest główny sens naszego życia.